Jest Wigilia, tyle przeżywam, tyle doświadczam, że nie jestem w stanie usiąść i napisać – za dużo. Jestem…”dzisiaj w Betlejem”. Wszystko to jakoś wyleję na bloga i na was po powrocie do USA. Życzę najcudowniejszych świąt i ściskam was jak pastuszek ściskał małego Joshkę 🙂 On jest.
Jest dzień wigilijny, więc od rana w głowie słyszę tylko jedną melodię „To jus porał na Wigiljom” z kolęd Preisner’a. Jednym słowem, dostąpiłem tego dnia i w kolejnych totalnego zanurzenia w Boże Narodzenie, więc posłuchajcie.
Po obiedzie, po kilku mniej lub bardziej skoordynowanych ruchach w stronę uporządkowania dnia wyruszyłem do Betlejem. Było po 16.00, więc słońce właśnie zachodziło i tworzyło ten niepowtarzalny klimat górskiego zachodu.
Kiedy przyjechałem do naszej jezuickiej wspólnoty w Betlejem było już po zmierzchu, popatrzcie tylko na tę noc.
Moja podróż przez Betlejemską noc nie była samotną wędrówką. Towarzyszył mi Peter – jezuita, który robi na Betlehem Univeristy swoją magisterkę. Jest on strasznie ciekawą postacią, ponieważ urodził się w Egipcie i jest katolikiem w obrządku koptyjskim. Gdy miał lat kilkanaście przeprowadził się z rodzicami do USA i tam wstąpił do jezuitów. Dziś uczy tutaj filozofii i angielskiego. Znając arabski od urodzenia oraz będąc duchownym był dla mnie kluczem do niejednych drzwi. Ludzie tutaj – zwłaszcza muzułmanie – szanują duchownych wołając na nas „abuna„.
Najpierw w dobrej palestyńskiej „kebabowni” kupiliśmy kolację na „po-pasterce” (jak wiecie, Wigilii takiej jak u nas nie ma nigdzie na świecie – kocham Polskę 😉 ). Stąd ruszyliśmy na Plac Narodzenia. Idąc sobie jedną z ulic Piotrek nagle wypala do mnie: Wiesz, ta uliczka to Trakt Trzech Króli – tędy do Stajenki szli Trzej Królowie…zamurowało mnie. Więc to wszystko prawda, te wszystkie kolędy polskie, te tradycje, te karpie i prezenty i opłatek mają sens. Przez jakiś czas pozostałem taki…zamurowany. Czy pisałem kiedyś, że w Ziemi Świętej każdy kamień i ptak mówią o Biblii i o historii Małego Chłopca, który nie bał się niczego, bo miał Boga za Ojca? Pewnie tak…
Na Placu Narodzenia przed Bazyliką Groty gwarno, mnóstwo ludzi, jedzenia, zapachów, wielka choinka oraz meczet naprzeciw jak statek kosmiczny podświetlony na jaskrawo-zielono. Ponieważ na środku stoi scena, wiadomo, że będzie kolędowanie. Pomyślałem: Miazga! Czy może być coś lepszego? Szybko okazało się, że może 😀 Po prostu poziom śpiewu najpierw chrześcijan arabskich a potem koreańskich (nie pytajcie nawet) nie dosięgał nawet do parapetu. Cóż, w życiu nie można nikomu ufać 😀 Potem się dowiedziałem, że koreańskich chrześcijan ewangelickich możemy jednak podziwiać z innego powodu. Przyjeżdżają do Palestyny i uczą się arabskiego, aby….ewangelizować muzułmanów! Nikomu jeszcze nie zaszkodziło poznanie Joshki, a Korei gratulujemy Ewangelików. Niebo bezchmurne, ale ziąb jak w psiarni. Dobrze, że można rozgrzać się gorącą kawą z kardamonem, albo Sachlab – mleczny napój na gorąco, bardzo popularny wśród Arabów (coś jak budyń).
W drodze powrotnej do wspólnoty doświadczyłem czegoś, co zmieniło moje wnętrze w gąbkę. Piotr zaproponował, byśmy zaszli do piekarni…Ludzie, piekarni tutaj mnóstwo i często otwarte całą dobę, ponieważ chleb w Palestynie jest wszystkim. Wiem, że wiecie – „Bet – Lehem” oznacza po hebrajsku „dom chleba”, co od razu nam przypomina Joshkę, który powiedział potem o sobie, że jest Chlebem. Dodam tylko, że po arabsku laham to „mięso” i „jedzenie” ogólnie. Po prostu Bet-lehem zawsze słynęło z niebywałego jedzenia, do tego stopnia, że Obama, gdy tu był, też zatrzymał się na kebaba i falafel 😉 Nic dziwnego. Dodatkowo według Koranu Maryja urodziła Jezuska pod palmą daktylową, niezła jazda co? Wcale bym się nie zdziwił, taki Słodziak z tego Małego Joshki, że można go jeść łyżkami 😉 Po prostu „Bet-Lehem” – dom chleba, daktyli, jedzenia, którym stał się dla nas Bóg. Musicie posłuchać tej kolędy o Betlejem – mieście piekarzy…tutaj.
Coś mi się zrobiło, gdy weszliśmy do piekarni, gdy młody piekarz wziął ciasto, włożył do pieca i wyjął ichniejszy chleb, za który zapłaciłem 2 szekle. Jadłem jak głupi ten ciepły i wzruszający chleb.
Po krótkim odpoczynku we wspólnocie poszedłem na Pasterkę. Być jednym z koncelebrujących na Pasterce w Bazylice Narodzenia? Nie śniłem nawet. Transmitowana na cały świat Wschodni (na Zachodzie raczej transmisja leci z Watykanu) tutejsza Pasterka jest pod specjalnym nadzorem służb specjalnych, a odprawia ją patriarcha Jerozolimy – Fuad, biskup pochodzący z Jordanu. Cieszę się, że go poznałem, bo na każdej Mszy w Jerozolimie modliłem się za niego, ale nigdy nie widziałem. Śmiesznie walił młotkiem w drzwi Święte Bazyliki, aby je odtworzyli w Rok Miłosierdzia tuż przed Pasterką. Franciszkanie długo nie czekali – otworzyli chyżo, bo młotek mógłby je przedziurawić 😛 Nie będę pisał o wszystkim, chcę tylko powiedzieć, że byłem bardzo szczęśliwy, a najpiękniejszy moment Pasterki to ten, który zawsze lubię na Pasterkach – krótkie kolędowanie po komunii. Tuż po przyjęciu komunii, kiedy wróciłem na miejsce i zaczęliśmy wszyscy śpiewać „Venite Adoremus” znalazłem się w innym wymiarze. Musicie tu przyjechać.
Po Pasterce miałem iście królewską ucztę złożoną z palestyńskiego kurczaka, kebaba i falafela 😀 Jakieś komentarze? Tak myślałem 😉 Wspólnota w Betlejem to Piotrek, o którym już pisałem; Peter – amerykański jezuita, który tuż po swoich święceniach powiedział, że chce swoje życie poświęcić pracy na rzecz Palestyńczyków i już jest tam 30 lat, kochany i podziwiany; oraz Hans, jezuita holenderski, który ma 70 parę lat, większość swojego życia spędził w Sudanie, ale od paru lat posługuje w Betlejem dając rekolekcje ignacjańskie i pomagając siostrom od Matki Teresy (o których jeszcze usłyszycie na tym blogu). Normalnie świąteczna paczka, ludzie Boga, moi współbracia, przy których czuję się jak osioł, bez kitu. Znają arabski, pięć innych języków, wykładają na uniwerkach, służą tutejszej ludności. Też tak chcę.
Ostatnim punktem dnia, tak, to jeszcze nie wszystko – była krótka Msza (tak, to już druga dzisiaj) w Grocie Narodzenia, pod Bazyliką, a jeszcze dokładniej w Żłobie.
Jest tradycją, że w noc Bożego Narodzenia, od północy, co pół godziny, aż do rana odprawiane są Msze Święte w Żłobie. Extra, nie? Z Piotrem poszliśmy na jedną z nich, była po włosku i wcale nam to nie przeszkadzało. Tak się złożyło, że akurat w tę noc zjechało mnóstwo pielgrzymów z Indii. Gadaliśmy później o tym, że chrześcijaństwo nie znika, że żyje. Dzięki tej Mszy w Grocie, dzięki temu tłumowi pielgrzymów zobaczyłem, jak historia Jezusa narodzonego w Betlejem żyje, cała stanęła mi przed oczami.
Kiedy byłem na Pasterce słyszałem ludzi śpiewających jak aniołowie „Chwała na wysokości Bogu”. Potem widziałem Jezusa, który się narodził w dłoniach księdza – w tym samym żłobie co wtedy. Czułem jak serce rozpływa mi się w środku ze wzruszenia, podobnie jak Józefowi, gdy patrzył na Jezuska i swoją śliczną żonę. Czułem miłość ludzi, którzy przyszli, by zobaczyć Małego. Widziałem łzy w oczach pielgrzymów, podobne do tych, co ciekły po policzkach pastuszków. Widziałem rzesze pielgrzymów z odległych krajów, którzy klękali w miejscu narodzenia, podobnie jak Trzej Królowie ze Wschodu na widok małego Króla Nieba. Byłem tam i widziałem to.