Piątkowe popołudnie sprawiło mi ogromną radochę – wróciłem późno do domu zmęczony, ale strasznie szczęśliwy, wiecie jak to jest 😉 Podzieliłbym ten czas na trzy ważne odcinki.
Najpierw, z moim kolegą z roku – Luigim, wybraliśmy się na piechotę od naszego domu do groty betlejemskiej. Cała wędrówka zajęła nam dokładnie 2 godziny (z zegarkiem w ręku, bez duszy na ramieniu), a GPS wskazał 9 kilometrów. Górzysty teren Palestyny dał się nam trochę we znaki, ale właśnie o to mi chodziło – zobaczyć jak to oni przeżywali, jak szli do Betlejem zapisać się w spisie, dobrze, że nie głosować w referendum. Wyobrażam sobie Maryję i Józefa bardzo zmęczonych – pewnie na więcej niż jednym osiołku, pewnie mieli sługę (taka wersja właśnie jest bliższa historii). Mówię wam, Betlejem o tej porze roku ma taki sam klimat jak w Polsce, a jak jeszcze spadnie śnieg, to normalnie Podhale. Szkoda tylko, że Wcielenie miało miejsce raczej w okolicy kwietnia 😛 Nie przeszkadza to jednak, bo noce kwietniowe są również bardzo chłodne. Szliśmy tak i rozmawialiśmy o tym co nas tutaj spotkało w Ziemi Świętej. Kwestia Palestyny i państwa izraelskiego jest taj złożona, że McGiver miałby problem, może nawet Chuck Norris 😉 Suma-sumarum, doszliśmy szczęśliwie, aby jak pastuszkowie zobaczyć co się tutaj działo. W Bazylice pojawiliśmy się wieczorem, o 19.00. Drzwi już dawno były zamknięte.
Drugim punktem był wielki przywilej dołączenia się do włoskiej grupy wprowadzonej tylnymi drzwiami przez franciszkanów, którzy opiekują się tym miejscem (jakżeby inaczej). Akcja jest gruba, bo przez około 40 minut mogliśmy wejść do pustej groty i po prostu tam posiedzieć. Muszę wam powiedzieć, że mała kontemplacja jaką tam przeżyłem zasili moją wyobraźnie na następne kilkanaście Świąt Bożonarodzeniowych. Zamknąłem oczy i zaczęło się. Widziałem jak Maryja i Józef śpieszą się, bo Dzieciątko było już w drodze. Przychodzą do gospody i okazuje się, że cała jest zawalono ludźmi, tak samo podróżującymi w tych stronach. Gospodarze widząc co się dzieje zapraszają ich dalej do środka swojego domostwa, a nie jak wszyscy leżący połogiem w pierwszej części dla podróżnych (o gościnności Bliskiego Wschodu pisałem już chyba). W gospodarstwie znajduje się część dla gospodarzy i izby dla zwierząt. Tam było najwięcej miejsca, można było rozpalić ogień, co Józef ino chyżo zrobił. Ponieważ tradycja zabrania mężowi być przy porodzie, całą akcję przegapiłem stojąc z Józefem za ścianą, donosząc co raz ciepłą wodę dla służącej. Kiedy się narodził nasz Joshka, nasza kruszyna z nieba, służąca położyła Go w żłobie tak, aby oddech zwierząt ocieplał mu powietrze. Rozmawiałem z Józefem, który powiedział mi parę słów, ale zachowam je dla siebie. Musicie sami sobie taką kontemplację zrobić. Mówię wam, oni są niesamowici.
Trzecim punktem programu była kolacja z włochami. Co mogliśmy jeść? Nie, nie salceson – oczywiście spagetti 😀 Wieczór był prze-mega, bo nauczyłem się grać w ich loterię świąteczną o nazwie Tombola! Poza tym, rozmowy niedokończone z Włochami i Włoszkami o piłce, o sytuacji w Europie, o Izraelu na długo zapadną mi w pamięci. Tak samo jak powrót za pomocą urządzenia samobieżnego o czterech kołach i kole prowadniczym (tak, samochód), którego właścicielem jest świecki diakon – Palestyńczyk, katolik obrządku Maronickiego (tego samego co św. Charbel). Cudowny człowiek, który ma rodzinę tak wykształconą, że klękajcie pastuszkowie. Nazwał mnie „ha-bibi” – bardzo popularny zwrot arabski, czuły, jak hebrajskie „dudi” – kochanie, kochany, słońce, żabko, serce moje. Wiecie, nasz Joshka, maleńki, to mój „ha-bibi„.
Na koniec kawał: Dominikanin, franciszkanin i jezuita przyszli do stajenki betlejemskiej. Dominikanin upadł na kolana widząc tę wspaniałą ikonę Świętej Rodziny. Franciszkanin upadł na kolana widząc Króla Wszechrzeczy przychodzącego na świat w ubóstwie. Jezuita natomiast położył św. Józefowi rękę na ramieniu i zapytał: – Czy pomyśleliście już o szkole dla waszego Syna?