Wystartowaliśmy o 15.00. Droga Krzyżowa śladami Jezusa zaczyna się w twierdzy Antonia, gdzie być może było Pretorium Piłata i gdzie Jezusa skazano na śmierć. Dziś jest tam szkoła, z której tuż przed piętnastą wesoło wybiegły dzieci. Jesteśmy w dzielnicy muzułmańskiej, ale wszyscy są przyzwyczajeni do chrześcijańskiego zwyczaju. Mieli na to czas się przyzwyczaić przez prawie dziesięć wieków. Schodzimy powoli od stacji do stacji, aby zaraz się wspinać po zboczu niegdysiejszej Golgoty. Po drodze tłum modli się po łacinie, stacje odmawiają franciszkanie po włosku. Ciekawym doświadczeniem był moment, kiedy idąc przez bazary, dzielnicę sklepów, z głośników poleciał różaniec po arabsku. Chciałoby się powiedzieć: „Oto bowiem odtąd błogosławić mnie będą wszystkie pokolenia”, a na pewno wszystkie języki.
Moje wspomnienie Drogi Krzyżowej jest takie, że na początku trudno jest się przepchać myślom pobożnym do głowy zaprzątniętej przepychaniem się przez tłum i mijaniem sklepowych wystaw. Ale czyż nie tak wyglądała wędrówka Jezusa dwa tysiące lat wstecz? Z każdą stacją jednak, coraz bliżej Golgoty i Bazyliki Grobu coś się dzieje w człowieku, czuje się w sercu, że dzieje się coś ważnego, że gdzieś to wszystko zmierza, że przeszedłem ważną drogę. Kurcze dobry pomysł miał św. Franciszek z Asyżu wymyślając stacje Drogi Krzyżowej. Myślę, że jest to obraz życia, przez który każdy człowiek powinien przejść – od odrzucenia i skazania, przez co najmniej trzy upadki, krzyż i grób – do Zmartwychwstania, tak jak Jezus.