Dzień 44 Magdala -la -la
– Magdala…o rzeczach tam znalezionych, o łyżce i synagodze
– o ulubionej świętej, która do mnie podeszła i powiedzała, że jestem jej gościem, jej obecności, o jajku
– o łódce, która ożyła, o wezgłowiu łodzi gdzie Jezus spał…
Dzień 43
– dziś o zajeżdżeniu się na śmierć wokół jeziora
– chrzest w Jordanie
– przygody w Bethsaida Valley
– zapach świń po prawej stronie jeziora i zapach owoców blisko Magdali, jutro tutaj przyjadę
Dzień 42 Może miałem ich wiele, ale nie, bez kolorowania akwarelami, owijania w bawełnę i pukania w niemalowane – to był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Zaczął się od śniadania i porannej kawy z widokiem na Kinneret – Jezioro Galilejskie, tyle razy przemierzane przez jednego Mistrza i Jego prze-ciekawą gwardię.
Wyruszyliśmy ino migiem, czyli zaraz po śniadaniu, do Betsaidy. Autobus już wiecie z jaką jechał prędkością – naddźwiękową. Około 9 rano byliśmy na miejscu, bo Betsaida od Tyberiady to tylko 25 kilometrów.
Dlaczego tam i w ogóle po co? Jezus, jak wiecie, mieszkał sobie z uczniami w domu Piotra i Andrzeja w Kafarnaum. Zostawmy teraz dywagacje na temat: „A co na to jego żona, albo lepiej, teściowa?” Stamtąd wyruszali do okolicznych wiosek Galilei i tam wracali co jakiś czas, kiedy zatęsknili za własnymi materacami. Jezus mówi o trzech najważniejszych miejscowościach, w których dokonał wielu cudów i pewnie sporo nauczał. Owa triada to Kafarnaum, Betsaida oraz Korozain (Łk 10, 13-15). Ot i nasz plan na dzisiejszy dzień – pieszo obejść te trzy miejscowości idąc od Betsaidy przez Korozain do Kafarnaum, które leży nad samym jeziorem (patrz mapka).
Naszym marzeniem było zedrzeć buty między tymi miejscowościami, nigdzie się nie śpieszyć, pobyć w tych Jezusowych miejscowościach. Udało się pobyć, poczuć, wciągnąć powietrze, napatrzyć oczy. Jeśli chodzi o Betsaidę, to wiemy, że było to miasteczko, większe od Kafarnaum, położone na górze i otoczone murem.
Z Ewangelii Jana wiemy, że właśnie z Betsaidy pochodził Piotrek i Andrzej (J 1, 44), a tradycja ustna głosi, że również Janek i Kuba. Z pewnością mieszkali tutaj ich rodzice, więc razem z Jezusem musieli ich tutaj odwiedzać. Miejscowość trudniła się wieloma rzeczami, ale najbardziej im zależało na rybołówstwie. Dlaczego Piotr i reszta przeniosła się do Kafarnaum? Moja prywatna opinia to sprawy sercowe – skoro teściowa Piotra była z Kafarnaum, to pewnie Piotr poszedł tam za żoną. Jest jeszcze kilka innych powodów – bliżej do Jeziora i inna strefa podatkowa (ci z Betsaidy musieli płacić cło, a ci z Kafarnaum nie). W Kafarnaum była budka celna, w której pobierano podatek za sprzedawane towary (po prostu VAT). Tradycja głosi, że Mateusz właśnie tam był zatrudniony (Mt 9, 9-12). Powoli układanka składa się w jedną całość, co? 🙂 Betsaida znajdowała się ok. 2 km od Kinneret’u oraz małą odległość od rzeki Jordan. Znaleziono tutaj sporo rybackich narzędzi, a te wspaniałe zdjęcia pokazują jak to mogło wyglądać za czasów Joshki.
Dziś na tym miejscu są tylko gruzy miasta, ale i tak można odczuć klimat, zobaczyć własnymi oczami tę piękną okolicę. Siedząc na kamieniu w Betsaidzie usłyszałem nad głową skrzekot gęsi. Wiele kluczy właśnie przelatywało. Apostołowie z Jezusem, myślę, też często widzieli tam taki obrazek. Jaką mam wdzięczność w serduchu tylko Joshka wie 🙂
Z Betsaidy, którą żal opuszczać, do Korozain jest ok. 20 km. Nie chcieliśmy iść asfaltem, więc przez nieznane dróżki polne szliśmy przez jakiś czas w stronę kolejnego postoju.
Szlak biegł przez mnóstwo chaszczy i dziwnych przejść między drzewami, ale po zapytaniu o drogę udało nam się trafić na prowadzącą do głównej drogi dróżkę. Dodam tylko w tym miejscu, że ta ścieżynka prowadziła, o zgrozo, obok pola minowego zostawionego tutaj przez jordańczyków, lub syryjczyków z którymi Izrael toczył wojnę w 1967 roku. Wiele z tych pól nie jest rozminowanych do dziś, ale są dobrze oznakowane. Wystarczy na nie nie wchodzić 🙂 Ponad 20 kilometrów nas lekko wypompowało, bo gorąco w środku dnia, bo asfalt, itd.
W pewnym momencie zobaczyliśmy znak informacyjny o rzece, do której się zbliżaliśmy – był to Jordan wpływający tu do Kinneretu. Przypomniała mi się historia przeprawy Izraelitów przez rzekę: „Gdy więc lud wyruszył ze swoich namiotów, by przeprawić się przez Jordan, kapłani niosący Arkę Przymierza szli na czele ludu. Zaledwie niosący arkę przyszli nad Jordan, a nogi kapłanów niosących arkę zanurzyły się w wodzie przybrzeżnej – Jordan bowiem wezbrał aż po brzegi przez cały czas żniwa – zatrzymały się wody płynące z góry i utworzyły jakby jeden wał na znacznej przestrzeni od miasta Adam leżącego w pobliżu Sartan, podczas gdy wody spływające do morza Araby, czyli Morza Słonego, oddzieliły się zupełnie, a lud przechodził naprzeciw Jerycha. Kapłani niosący Arkę Przymierza Pańskiego stali mocno na suchym łożysku w środku Jordanu, a tymczasem cały Izrael szedł po suchej ziemi, aż wreszcie cały naród skończył przeprawę przez Jordan (Joz 3, 14-17). Hehe 🙂 z nami nie było tak dramatycznie – przeszliśmy bez żadnego problemu przez most drogowy i za paręset metrów dotarliśmy do skrętu w stronę Korozain.
Stamtąd trzeba nam było drałować pod górę i pokonać niemałe przewyższenie, bo przecież z wysokości -200 pod p.m. gdzie znajduje się jezioro do wysokości ok 300 n.p.m. gdzie znajduje się Korozain. Wszystko jest tutaj oznaczone, więc zobaczyliśmy w pewnym momencie znak wskazujący poziom morza. Mijając go wydawało się nam jakbyśmy się wynurzali na powierzchnię wody 😛 Ciekawe to są zjawiska, raczej.
Korozain ciężko było nam znaleźć, ale po pokonaniu tych kilometrów pod górę, styrani, w końcu dotarliśmy na miejsce. „Pani kierowniczka”, hebrajka, chyba widząc nasze wypompowanie i twarze mizerne i ciche, pozwoliła nam napełnić butelki lodowatą wodą, co kolejny raz przypomniało mi kobietę z Samarii, która dała pić Jezusowi (J 4). Ciekawy to kraj, chyba już mówiłem.
Korozain było miastem zniesionym wysoko z pięknym widokiem na całe jezioro. Z ewangelii nie wiemy co łączyło Jezusa z tym miastem, poza tym, że dokonał tam mnóstwo cudów i że ludziom trudno było uwierzyć w Bóstwo Jezusa. Być może, podobnie jak w Kafarnaum i Betsaidzie, była to relacja rodzinna jednego z apostołów – być może któryś z nich tam mieszkał i mieszkała tam jego rodzina. Dziś znajdują się tam ruiny miasta i jak już powiedziałem, piękny widok. Można tam znaleźć pozostałości synagogi z tzw. „katedrą Mojżesza”, domów mieszkalnych, gdzie w jednym z nich leży prasa do oliwy z oliwek – po hebrajsku „getsemani” – mówi wam to coś? Jezus w Ogrójcu też był prasowany, aż pocił się krwią…W Korozain znaleźliśmy jeszcze kilka chrześcijańskich powiązań wymalowanych na tablicach informacyjnych. M.in. to, że znajduje się tutaj drzewo, tzw. „Christ-thorn tree” znane potocznie jako „Jerusalem Thorn”.
Znane jest ono od wieków z produkowania niezwykle mocnych, długich i ostrych cierni, z których, jak tradycja podaje, żołnierze upletli Jezusowi koronę cierniową. Nie chciało się nam stamtąd ruszać, ale po spędzeniu dłuższego czasu na oglądanie, karmienie oczu tymi obrazami, wgranie tego wszystkiego na „twardy dysk” w pamięci, na obfotografowaniu wszystkiego dookoła, wyruszyliśmy do Kafarnaum. Było już dobrze po południu, a najpiękniejszy dzień w moim życiu jeszcze nie miał się skończyć.
Po drodze spotkała nas przygoda. Patrząc na mapę zauważyliśmy, że z Korozain prowadzi do Kafarnaum dróżka przez pola i sady, do której jednak było trzeba przejść przez tzw. Kibbuc, tzn. żydowskie osiedle. Bardzo chcieliśmy tamtędy pójść, bo wydawało się, że to najlogiczniejsza droga, którą wybraliby uczniowie z Joshką wracający z Korozain do Kafarnaum. Kibbuc jest zawsze pod monitoringiem, dobrze strzeżony, ciężki do przejścia i rzeczywiście, wchodząc za bramy jakby miasto było wymarłe, a nie było. Po długich poszukiwaniach nareszcie znaleźliśmy dom z kręcącymi się wokół młodymi izraelczykami, którzy dobrze nam wytłumaczyli jak przejść do Kafaraum, na piechotę (pytali nas zdziwieni – b-regel?? – co znaczy: „na nogach”?) przez sady i pola. Udało się.
Idąc polnymi ścieżkami między sadami brzoskwiniowymi i mango pomyślałem: „można już umierać”. Widok i odczucie szczęścia wymieszanego ze zmęczeniem w tym miejscu nie dało się porównać zupełnie z niczym, chyba że tylko z pomidorówką zjedzoną latem w ogrodzie pod gruszką. Przy zachodzącym słońcu nad górami okalającymi Kinneret, wpatrywałem się w krzewy, w kwiaty, w kolor ziemi, w skały, wszystko, co mogło pamiętać 13 wędrowców idących tą samą drogą gdzieś dwa tysiące lat temu. O czym rozmawiali? Jak się zachowywali? Myślę, że podobnie jak my o przeżyciach dnia, o zmęczonych nogach, o przygodach po drodze, o tym co będą jeść po przyjściu na miejsce. Najpiękniejszy dzień mego życia.
Po przyjściu na miejsce, to jest do Kafarnaum, słońce już zaszło. Do końca życia będę pamiętam to uczucie i obrazek nas przychodzących do domu Piotra po całym dniu wędrówki. Czułem się jak uczniowie wracający do domu po dniu spędzonym z Joshką – szczęśliwi i zmęczeni, zmęczeni i szczęśliwi. To wszystko tak bardzo naładowało mnie energią, że mógłbym zrobić to jeszcze raz, od początku 🙂 Jednakże czekał nas jeszcze powrót do Tyberiady i zasłużona kolacja, więc po krótkim odpoczynku w Greko-Prawosławnym klasztorze przy domu Piotra wsiedliśmy w kursowy autobus i to było na tyle.
Nie mówiliśmy dużo, bo cały ten dzień powiedział wszystko czego potrzebowaliśmy. Uczciliśmy to wszystko cudowną pizzą w Tyberiadzie powoli popijając piwem. Są takie dni w życiu człowieka, na które się nie zasługuje. Przychodzą i są czystym darem.
Dzień 41 Podróż „do” i „z” Galilei stanęła pod znakiem uzbrojonych po zęby żołnierzy izraelskich. Mają tutaj powszechny obowiązek wojskowy, który oznacza, że powszechny, że każdy – faceci, babki, chrześcijanie, żydzi, muzułmanie z paszportem Izraela. Widać to na każdym kroku i do dziś nie wiem, co o tym myśleć. Siada obok ciebie żołnierz z M-16 i pełnymi magazynkami i jest to normalne i tak powszechne, jak u nas parasol w deszczu. Dziwne uczucie.
Wylądowałem w Galilei – 3 już raz, tym razem na dłużej. Kiedyś opowiem szerzej o moim byciu uczniem, teraz tylko tyle, że czuję jakbym przyjeżdżał do domu Jezusa, aby zobaczyć, odczuć, ale to nie jest mój dom. Galilea ma w sobie dynamikę na zewnątrz – wystrzeliwuje cię stąd na cały świat, nie chcesz tu zostać, ale iść i mówić, i przekonywać, i głosić.
Wiele rzeczy odnajduje się w Ziemi Świętej przypadkiem, jak dziś przejeżdżając autobusem zauważyliśmy miasto Nain, gdzie Joshka wskrzesił kobiecie jedynego syna, może łobuza, ale jedynego 🙂 (Łk 7, 11-17).
Podobnie było z małym miasteczkiem Daburijja – od biblijnej Debory. Miasteczko leży u stóp Góry Tabor (hebr. Har Tavor) i to tam Jezus wracając z Piotrem, Janem i Jakubem weszli entuzjastycznie w sam środek rozentuzjazmowanego tłumu rozentuzjazmowanych indywidualistów i zastali tam chłopaka, z którego toczyła się piana i którego reszta uczniów nie mogła uzdrowić.
Jezus, parę minut po entuzjastycznym przemienieniu, wpada w złość i krzyczy „plemię niewierne ile jeszcze mam was znosić” (ja myślę, że to na uczniów….). Ładna huśtawka nastrojów 🙂 Jezus wyrzuca złego ducha mówiąc, że ten duch miał specjalny rodzaj (nie żeński, nie męski, nie nijaki tylko jeszcze inny), który tylko modlitwa i post wyrzuca na zbity pysk. Staropolskie „Szczęść Boże” wszystkim w tej scenie. A całą znajdziecie tutaj: Mk 14-29.
Błagam, uwierzcie mi, Pan Jezus jest straszliwie dobry. Dał nam (mi i Vincentowi – mojemu francuskiemu współbratu) coś niezwykłego na tej górze. Har Tavor to góra samotnie stojąca na bezkresie nizin, a takie zazwyczaj są czczone przez otaczające je ludy (patrzcie na Kilimandżaro, Fuji-jama, Ayers Rock). Istnieje też tradycja, że tutaj właśnie król Melchizedek (jedna z najbardziej tajemniczych postaci biblijnych) przyjmuje na tej górze Abrahama (Rdz 14, 18-20). Joshka zabiera tam trzech swoich przybocznych zostawiając w Daburjji resztę uczniów, którzy już wiecie jak skończyli 🙂 Całą opowieść opieram na fragmencie z Marka 9, 2-8.
My też szliśmy pod górę, niejako okrążając Tabor. Rozmawialiśmy o tym co znaczy dla nas wierzyć, jakoś tak samo nam weszło na takie tematy religijne – przecież rzadko o nich rozmawiamy, przyrzekam 😀 Po dojściu na górę nastąpiło mnóstwo cudownych wydarzeń – najpierw franciszkanin zaproponował nam, abyśmy odprawili sobie Mszę w kaplicy Mojżesza (istnieje tutaj bazylika z czasów krucjat, w której są dwie kaplice – Mojżesza i Eliasza, na cześć dwóch postaci obecnych w scenie Przemienienia. Była to jedna z bardziej poruszających Mszy jakie przeżyłem, jedna z budujących moją wiarę, taka Msza budowniczka 😉
Następnie, nastąpiło okno pogodowe oraz turystyczne, ponieważ przez półtorej godziny nie pojawił się w tym miejscu nikt (a przecież to jedno z bardziej odwiedzanych miejsc tego regionu. Mieliśmy Tabor dla siebie, totalnie. Chodziłem tu powoli, każdą minutę przeżuwając, pytając Boga o życie, o sens i o tych, do których mnie pośle. Cisza Taboru, intymność bycia tutaj z Jezusem przeszyły mnie, dlatego zapamiętam to wydarzenie co najmniej do czwartku, a potem, mam nadzieję, na zawsze. Powtarzałem za Piotrem „jak dobrze, że tu jesteśmy” i często patrzyłem w chmury, stąd bliżej do nieba 🙂
Żal było schodzić, ale trzeba było jechać do Tyberiady. W drodze powrotnej do Daburjji złapał nas tak gwałtowny deszcz i tak długotrwały, że tarcza antyrakietowa by nie pomogła. Cieszyłem się jak głupek, bo to doświadczenie tego miejsca na 200%.
W przewodniku turystycznym można wyczytać, że Tabor posiada, cytuję, „idealny kształt piersi”, więc za każdym razem kiedy ze współbratem mijaliśmy tę górę, śmialiśmy się nie wiadomo z czego. Wieczorem byliśmy już w Tyberiadzie – mieście zbudowanym przez Heroda Antypasa i często odwiedzanym przez niego. A znaleźliśmy się tam błyskawicznie za sprawą kierowcy autobusu. Myślę, że wszyscy blisko-wschodni kierowcy autobusów będą mieli specjalne miejsce w niebie, ponieważ kiedy jadą to cały autobus się modli 😀 Polecam ekstremalne przeżycia z tutejszymi kierowcami autobusów, którzy wchodzą w zakręt 120 km/h! 😀 Jutro Galilea, na luzie, bez stresu, pełną piersią, choć nie tak idealną jak Góra Tabor 😀